Rodzinny dramat Bukowców... z klątwą w tle

Na młode wilki obława

Wśród opowieści o klątwie ciążącej nad karczmą w Limanowej-Sowlinach, która stanęła w miejscu, gdzie miał być wzniesiony kościół, jest również i taka opowieść, wedle której właśnie tam funkcjonariusze UB mieli strzelać do torturowanych wrogów socjalizmu. Jakim cudem, skoro karczmę wybudowano w 1976 r., a UB rozwiązano w 1954 r.?

Próba rozwikłania wątpliwości doprowadziła nas do ujawnienia tragedii, która rzeczywiście miała miejsce w latach powojennych, ale z Sowlinami łączy ją jedynie osoba prałata Jana Bukowca, kapłana, który zabiegał o wybudowanie świątyni i doprowadził do jej wzniesienia, choć gdzie indziej, niż marzył. Ówczesna władza partyjna zdecydowała bowiem, że miejsce reprezentacyjne należy się karczmie, a kościół, jeśli w ogóle ma stanąć, to w miejscu skrytym przed wzrokiem ludu.

Prałat, który kilka lat temu w plebiscycie Czytelników „Gazety Krakowskiej" zyskał tytuł Człowieka Roku, do dziś szuka miejsca, gdzie zakopano wlimanowskiej ziemi jego brata zastrzelonego przez UB za działalność w podziemnej organizacji przeciwstawiającej się komunistom.

Patriotyzm zapisany w genach

W Żmiącej, skąd wywodzi się prałat Jan Bukowiec, wszystko, co wiąże się z tamtejszym kościołem, ma swoje powiązania z rodziną Bukowców. Dziadek prałata Piotr Bukowiec w 1885 r. na własnym gruncie i własnym sumptem oraz osobistą pracą (sąsiedzi pomagali mu tylko zwozić kamienie z kamieniołomu) wzniósł w rodzinnej wiosce okazałą kaplicę.

Patriotyczna i religijna atmosfera w rodzinie Bukowców nie mogła prowadzić potomków Piotra do bezkrytycznego zaufania komunistyczno-ateistycznej Władzy, która do Polski nadciągnęła w ślad za Armią Czerwoną.

- Miałem pięć lat, kiedy wybuchła wojna i mieszkańcy naszych stron w obawie przed hitlerowcami całymi rodzinami ucie-kali na Wschód, zabierając z sobą tylko to, co zdołali zmieścić na furmance - opowiada prałat Jan Bukowiec. - Później były bombardowania, weszli Niemcy. ..

Kolejnym wydarzeniem zapamiętanym przez małego Jaśka była podziemna pasterka, podczas której rozległy się strzały z karabinu maszynowego gdzieś niezbyt daleko w górskim lesie pod Jaworzem.

Fałszywa wolność

Jedno z wojennych wspomnień księdza Jana ma dziś dla niego znaczenie wyjątkowe. Do domu Bukowców zawitał oddział AK w kompletnych mundurach polskiego wojska. Przyszli po Jaśkowych braci: Kazimierza i Władysława, którzy byli członkami tej formacji. Ruszali na kolejną akcję. Zabrali również zaprzężony w konia wóz, na który załadowali broń. Mieli rozbić posterunek hitlerowski w Łososinie Dolnej.

Bracia Janka, tym razem cali i zdrowi, wrócili do domu.

Później, tak jak cały żmiącko-ujanowicki oddział AK, szykowali się do marszu na pomoc powstańcom walczącym w Warszawie. W limanowskie strony napłynęły jednak niezliczone rzesze czerwonoarmi-stów ciągnących „na Berlin". We wsi wszyscy się cieszyli, że nadeszła wolność. Szybko przekonali się jednak, że nadszedł komunizm. A komunizm nie lubi Kościoła i Boga, którego oni we wsi tak bardzo kochali.

Strzały po wojnie

- Moi bracia: Kazimierz i Władysław, ale także inni członkowie naszej rodziny, znów znaleźli się w organizacji podziemnej. Tym razem antykomunistycznej - wspomina ksiądz Bukowiec. - Jedną z misji, jakiej się podjęli, było namówienie Jana Jelonka, reemigranta z Francji, który znalazł się w pobliskiej Laskowej (zakładał tam struktury Polskiej Partii Robotniczej), aby nie sprzyjał władzy ludowej. Tamta akcja okazała się początkiem koszmaru. W trakcie nerwowej rozmowy Jelonek wyszedł z domu, zabrał ze stodoły ukrytą tam broń i zaczął strzelać do wysłanników „podziemia". Jeden z ludzi podziemia został ciężko ranny. Jego koledzy odpowiedzieli ogniem. Jelonek zginał, ale funkcjonariusze UB usłyszeli wymianę ognia. Doszło do dekonspiracji uczestników akcji, dawniej członków AK. Komuniści namierzyli też moje rodzeństwo. Kazimierza zabrali na przesłuchania do Limanowej, siostrę Helenę wypuścili, Władka nie schwytali, bo zamiast chorego ojca poszedł na wywiadówkę do mojej szkoły. Musiał się zorientować, co się szykuje, bo do domu nie wrócił.

Władek przyszedł pod rodzinny dom nocą. Janek usłyszał uderzenie w okno. Podszedł bliżej i usłyszał od brata, że do domu już nie wróci.

- Dostrzegłem, że za pasem ma pistolet.... - kontynuuje opowieść.

Krew na ścianie

- Kazik po miesiącu wrócił z więzienia UB - zeznawał ks. Jan Bukowiec przed prokuratorem Instytutu Pamięci Narodowej w Krakowie. - Ponieważ brata Władysława nie było w domu, mnie opowiadał o swoim pobycie w UB i torturach, jakim był tam poddany. Swego głównego oprawcę wymieniał z imienia i nazwiska. Był wieszany na drzwiach celi za kości przedramienia. Gdy tak wisiał, był bity żelaznym prętem po piętach. Zmuszano go do wskakiwania stopami na rozgrzany piec. Grubym, sękatym kijem bito go po głowie. Po torturach więźniowie zmuszani byli do zlizywania krwi ze ścian, aby rano cela była czysta.

Ksiądz Bukowiec wyjaśnia, że Kazimierzowi udało się wyjść z więzienia, bo zorientował się, że UB nie ma dowodów na jego udział w konspiracji. Powtarzał, że rannego w strzelaninie w Laskowej pomagał nieść z plebanii na prośbę swojej siostry Heleny, bo ranny był jej narzeczonym.

Do uwolnienia przyczynili się także rodzice - zebrali nieco pieniędzy i dali je, komu trzeba. Wkrótce po wyjściu z celi UB Kazimierz dowiedział się, że jego więzienny oprawca z Limanowej sam wymierzył sobie sprawiedliwość. Popełnił samobójstwo.

Polowania na wrogów

Chłopcy z podziemia znów ukryli się w lesie, a ówczesne organy bezpieczeństwa rozpoczęły polowanie z obławami, nagonką i przekupywaniem donosicieli. Nikt z rodziny ukrywających się antykomunistów nie mógł być pewien, czy następnego dnia jeszcze będzie wolny, czy doczeka kolejnego świtu.

- W Wielki Piątek grupa operacyjna UB wpadła do naszego domu. Byłem wówczas z chorą matką - relacjonuje ks. Bukowiec. - Przeprowadzali rewizję. Poszedłem jako pierwszy, za mną szedł funkcjonariusz z bronią gotową do strzału. Drugi miał bagnet. Przebijał nim wszystko, co napotkał... Polak dźgał polskie snopy, by zabić Polaka, który mógł być w nich ukryty! Usłyszałem skowyt psa i strzał. Pies przeżył. Od tego czasu na zbliżanie się UB szczekał tak specyficznie, że wiedzieliśmy, kto nadchodzi.

Jedna z kolejnych ekspedycji UB odnalazła bunkier „podziemnych" zamaskowany w lesie blisko Jaworza. To było we wrześniu pięćdziesiątego roku.

- Wtedy właśnie straciłem brata Władysława. Około piątej nad ranem wyszedł z bunkra, by przynieść wodę ze strumienia. W jego pierś wystrzelono serię z automatu. Później dostał strzał w tył nogi. Oprawcy chcieli w ten sposób upozorować zastrzelenie go w trakcie ucieczki - wyjaśnia ksiądz. - Drugiemu bratu, Kazimierzowi, milicja kazała jechać wołami po zwłoki. Chciał brata zakopać na miejscu, w lesie, ale mu zabroniono. UB obawiało się manifestacji. Zwłoki brata przewieziono samochodem do Limanowej-Sowlin. Na terenie mej późniejszej paraf ii, gdzie wiele lat byłem proboszczem i gdzie budowałem kościół, ściągnięto jego ciało za nogi do rowu i tam pochowano. To było gdzieś w pobliżu obecnej stacji paliw.

Honor zwrócono, wspomnienia nie zniknęły

Kazimierz został aresztowany. Za kraty trafiła też siostra księdza - Helena. W czerwcu 1953 roku, a więc przeszło trzy miesiące po śmierci Stalina, zapadły wyroki Sądu Wojskowego w Krakowie: brata skazano na dwanaście lat katorgi dla „politycznych", siostra dostała o dwa lata mniej. Wyrok na Kazimierza obejmował również utratę praw publicznych i obywatelskich oraz przepadek mienia. W lutym 1994 roku prałat z Sowlin doczekał się sądowej rehabilitacji brata Kazimierza.

STANISŁAW ŚMIERCIAK

Gazeta Krakowska
Piątek
1 lutego 2008
Śladami Historii
wstecz   dalej